niedziela, 15 stycznia 2012

مراكش :) i Walencja:)

W zeszły tygodniu udało mi się odwiedzić jedno z większych miast Maroka- Marakesz. Założeniem był wypad ze znajomymi, jednak w tak się ułożyło, że musiałam pojechać sama. Czego nie żałuję, bo była to naprawdę udana wizyta, krótka jednak szalenie ciekawa:)
Moją wyprawę rozpoczęłam od Walencji, bo stamtąd miałam lot. Po spędzeniu kilku godzin na dworcu w środku nocy, nad ranem złapałam pierwsze metro prosto na lotnisko i punkt 7 wyleciałam w stronę Słońca:) muszę przyznać, że w trakcie odprawy zauważyłam, że pracownicy lotniska traktowali mnie łagodniej aniżeli mieszkańców Maroka. W stosunku do nich bardzo restrykcyjnie przestrzegali norm bagażowych, kazali dopłacać im za byle co, kiedy mojego bagażu nawet nie zważono i nie sprawdzano wymiarów. Naprawdę poczułam się niezręcznie i było mi szkoda tych ludzi, bo moim zdaniem była to jawna dyskryminacja i wyzysk. (później się dowiedziałam, że za kwotę dopłaty-40 euro- i uwierzcie mi, że nie było powodów, czyste czepianie się, można wyżywić jedno dziecko przez miesiąc). Na palcach jednej ręki mogłam policzyć Europejczyków, którzy byli na pokładzie samolotu jak ja. A kobiet nie było więcej niż 10.
Zaraz po wylądowaniu powitała mnie bardzo miła obsługa. Ci ludzie bardzo cenią sobie turystów, mówią wieloma językami, i nieraz usłyszałam "witam":) w naszym polskim języku.
Autobusem dojechałam do centrum gdzie miałam zarezerwowany hostel- tu podziękowania dla Michała, bo bez niego nie dałabym rady z tym hostelem:) pan na przystanku zaproponował, że mnie zaprowadzi. Miałam świadomość, że chce za to pieniędzy. Mogłabym tu rozwinąć wątek płacenia dosłownie za wszystko, zdjęcie, oglądanie itp., ale nie chcę. Wiem, że gdyby Ci ludzie mieli tylko inna możliwość zarobienia pieniędzy na życie to nie kazaliby sobie płacić za wskazanie drogi na mapie, czy zrobieniu zdjęcia osiłkowi. Słowem pierwszego dnia rozdałam większą część pieniędzy bo ciężko było mi odmówić. W hostelu dowiedziałam się, że bez skrępowania trzeba protestować i odchodzić. Tylko łatwo im mówić, pojechałam sama i nie za bardzo miałam ochotę na wdawanie się w dyskusję:)
Poniżej zdjęcie hostelu

W hostelu traktowano mnie bardzo dobrze, pytano często czy czegoś mi nie potrzeba, czy w czymś mogą pomóc... jeśli ktoś będzie się wybierał do Marakeszu kiedyś do polecam hostel Amour d' Auberge.  Naprawdę tanio, śniadanie wliczone w cenę, jest internet i ogólnie bardzo go sobię chwalę:)
Po zakwaterowaniu i mini drzemce udałam się do na główny plac miasta, w którym tętni życie: rano targ a po południu kobiety robiące tatuaże, jacyś magicy, mnóstwo zwierząt muzyki  i innych atrakcji. 
Skusiłam się na tatuaż z henny:)

Zrobiono mi zdjęcie z wężem pomimo moich protestów, widziałam mieszkańców w narodowych strojach i czułam zapachy dotąd mi nieznane.
czarownik, czarownik:)

ja tego zdjęcia nie zrobiłam....stałam daleko:)

z tamtejszym mieszkańcem

Z tym panem wdałam się w pogawędkę, dowiedziałam się jaka jest różnica pomiędzy Arabami a Berberami, jak żyją ludzie w górach i czego się wystrzegać. I to wszystko za darmo:) 

ciężko jest uchwycić na zdjęciu klimat tamtejszych ulic. Ale są zatłoczone, kręte i jest ich niezliczona ilość.

Główny plac Dżamma al-Fina

Miałam okazję próbować ślimaków, pić świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy za dosłownie grosze i zjeść Tażin. Naprawdę wszystko mi smakowało:)

A to zdjęcie z ogrodu jedynego pałacu jaki udało mi się zobaczyć:) naprawdę robi wrażenie, chociaż nie trudno zauważyć, że jest dość zaniedbany ten pałac jak na jedną z atrakcji turystycznych...
Jak wszystko co dobre i ja musiałam się pożegnać z tym krajem i wrócić do uczelnianej rzeczywistości, jednak jeszcze przed tym, spotkałam się ze znajomymi w Walencji, aby przed powrotem do Murcii zwiedzić trochę Walencję:) miasto naprawdę z piękną architekturą, mnóstwem kamienic, kościołów z różnych epok, świetną komunikacją i dość wysokimi cenami, ale cóż życie. Spłukana po Maroku nie miałam wybitnego pola do popisu, ale zdjęć trochę mam:)







Nie będę się więcej rozpisywać. Muszę się zabierać do nauki. Pozdrawiam Was!

niedziela, 18 grudnia 2011

Intensywny czas!

Zamiast się uczyć do ostatniego egzaminu przed Bożym Narodzeniem postanowiłam napisać kolejny wpis, bo już dawno tego nie robiłam, a naprawdę sporo się u mnie dzieje:) tak wiele, że nawet nie wiem od czego mam zacząć...
Pod koniec listopada zaczęła mi się sesja egzaminacyjna, która trwa długo i jest dla mnie bardzo męcząca z kilku względów: język, formy pytań egzaminacyjnych czy też zakres materiału. Ale jak na razie zdaję wszystko na bieżąco, więc bardzo mnie to cieszy:)
Właśnie z powodu nauki nie mogłam uczestniczyć w wypadzie znajomych do Granady, ale bardzo przyjemna wizyta mi to zrekompensowała:P państwo Padło raczyło mnie odwiedzić i ich odwiedziny sprawiły mi mnóstwo radości:* w trakcie ich wizyty u nas w domu odbyła się taka wspólna kolacja dla naszych znajomych z okazji Mikołajek.

Ponadto, nadarzyła się niepowtarzalna okazja: moja koleżanka z Włoch Licia, z którą studiuje wybierała się do Salamanki na 3 dni na studencką uroczystość zakończenia tego roku tzw. Nochevieja. Niewiele myśląc ugadałam się z Justyna i po kilku dniach siedziałam z nią i 3 innymi dziewczynami w aucie jadącym do Salamanki, po drodze niechcący "zaliczyłyśmy" Madryt, przegapiłyśmy zjazd i tak to się kończy:)
Salamanka to niesamowite miasto, nie chcę się tutaj opisywać Salamanki, bo jest to niemożliwe. Powiem tylko o moich odczuciach...miasto magiczne:) gotyckie budowle, nieskończona ilość uliczek (które tak uwielbiam:P) i klimat (tam poczułam zimę, wiem wiem to okrutne, ale u nas w Murcii temperatura w dzień nie spada poniżej 15 st:D trudno jest tak od razu się przyzwyczaić) a tam tak po polsku:) jestem bardzo zadowolona z pobytu, pomimo nieplanowanej choroby i problemów z kartą płatnicza....






Naprawdę miałam nawet trudność z wyborem zdjęć:) ale namiastką nie da się nawet zachęcić do zwiedzenia...miasto urzekające, położone nad rzeką w której jest woda:) bo w Murcii to wiadomo...
A propos jeszcze wizyty Marysi i Szymka, namawiali mnie na pójście w góry...w końcu się odważyłam i efekt poniżej:)

I z ostatnich wieści...mieliśmy dzisiaj w mieszkaniu taką kolację bożonarodzeniową, tylko ja, Justyna, Benoit i Florence...kurczak pieczony, sangritka, muffinki i patatasiki:) nic dodać, nic ująć. Dobre humory i wychodzą takie oto głupie zdjęcia jak poniżej:p


Jak człowiek jest najedzony to mu różne rzeczy przychodzą do głowy... 

Widoczna na zdjęciu choinka to efekt wspólnych starań: Ben zakupił, my z dziewczynami zadbałyśmy o dekorację:)


Na koniec chciałabym życzyć wszystkim błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia, uściskać Was mocno, z ukłuciem żalu, że nie będę miała okazji podzielić się z Wami opłatkiem...

a to jeszcze szopka, jak jest u mnie na uczelni i która bardzo mi się podoba:)

piątek, 18 listopada 2011

Don Juan Tenorio i jak zawsze jedzenie:)

Dość długo zajęło mi zmobilizowanie się do napisania kolejnego posta, ale  uwierzcie: zaczęła się sesja i brakuje mi czasu:)
4 listopada zadzwoniła do mnie znajoma hiszpanka Cote i wiedząc o mojej chęci pójścia do teatru zaproponowała wspólne wyjście na bardzo znaną sztukę pt. "Don Juan Tenorio", której przedstawienia są silnie połączone ze Dniem Wszystkich Świętych.
Dramat został stworzony w 1844 przez Jose Zorrilla i jest hiszpańską interpretacją mitu o Don Juanie. z domieszką fantastyki. Jest to historia tytułowego Juana, który zakochuje się w kandydatce na zakonnice:P podbijającego jej serce i przy okazji zabijającego tych, którzy mu nie odpowiadają. Rzecz jasna wyrzuty sumienia nie dają mu spokoju, duchy zabitych też, więc jest ciekawie:) przepraszam, za dość banalny opis, ale moje umiejętności pisania o Don Janie maleją wprost proporcjonalnie do ilości zabijanych przez  niego osób...
Nie będę ukrywać, że początek strasznie mi się dłużył, ale może dlatego, że nie jestem przyzwyczajona do chodzenia do teatru na 21, i to bez antraktu do północy, ale ogólne wrażenia są naprawdę pozytywne:)

Na zdjęciu widać Justynę i wyżej wspomnianą Cote.

Jakiś czas temu moja koleżanką Florence zorganizowała babski wieczór z degustacją serów i winem na setki sposobów. Muszę przyznać, że nie uważałam się za jakiegoś ignoranta i wydawało mi się, że sporo serów jadałam. Wystarczyło 10 min i uświadomiłam sobie, że nie jadałam i nie widziałam wystarczająco. Belgowie słyną z przepysznej czekolady, miałam okazję próbować (na głos nie powiedziałam, że nasza wedlowska nie jest gorsza, ale to jest fakt:D) ale w degustacji sera też mają wprawę. Ciepłe bagietki z masełkiem i dobry Camembert popity winkiem to jest to:) polecam! Skończyłyśmy w Badulake, czyli w jedynym klubie, w którym się dobrze bawię. Nie wiem z czego to wynika: to jest mikroskopijne pomieszczenie z beznadziejną toaletą, ale i tak, jak wybieramy się gdzieś potańczyć to kończymy tam:) poniżej zdjęcie "windowe", jakość marna:)


Tydzień temu nasz koleżanka Elodie zorganizowała u siebie kolację dla studentów Erasmusa. Założenie było jedno: każdy gotuje coś od serca i przynosi z dobrym humorem. Tego samego dnia z moimi współlokatorkami spędziłyśmy sporo czasu w kuchni. Justyna zrobiła koreczki i szaszłyki z warzyw, sera i dobrej kiełbaski



 Florence przepyszny makaron z pomidorami i pesto


a ja ciasto czekoladowe.

Duma nas rozpierała, bo zrobienie czegoś smacznego i apetycznie wyglądającego przy tak ograniczonej aparaturze kuchennej jest wyzwaniem...ubicie białek na sztywno bez miksera czy trzepaczki? :) ale dało radę, no i oczywiście trzeba było uwiecznić efekty:P
Ale nastała proza życia...trzeba się uczyć. W nadchodzącym tygodniu mam 2 egzaminy i dwie prace do napisania, także niestety ale muszę już kończyć posta. Jest jednak dobra motywacja: jadę na początku stycznia do kraju północnoafrykańskiego:) ale o tym następnym razem.

piątek, 28 października 2011

Familiada

W zeszły tygodniu odwiedziła mnie mama razem z Szymkiem. Nie mogłam się doczekać ich wizyty, bo naprawdę za tęsknię za rodziną, znajomymi i ogólnie wszystkim tym co polskie:)
Ochłodziła się nam trochę pogoda i już nie ma upałów. Zdarza się, że pada deszcz, na co w ogólnie nie jestem przygotowana, bo nie wzięłam ze sobą ani cieplejszych ubrań ani tym bardziej parasola. Jednak i tak z tego co mama mówi u nas jest o niebo cieplej aniżeli w Polsce czy w Niemczech, więc nie będę marudzić:)
Tydzień z nimi bardzo szybko minął i już dzisiaj nad ranem wylecieli z Alicante...:( przez ten krótki czas odwiedziliśmy kilka miast m.in. San Javier czy Kartaginę, pokazałam im Murcie i moją fantastyczną uczelnię. Termin ich przyjazdu nie był zbyt dobry, bo cały tydzień miałam na uczelni trochę do zrobienia, więc nie mogliśmy się wybrać do Granady czy Walencji, ale kto wie? Może jeszcze uda im się przyjechać.
 Jak to za zwyczaj bywa podczas wizyt mam, moja mi posprzątała mieszkanie (współlokatorzy się dziwili: czy można sprzątać bardziej niż Oktawia, ano można:P) chodziłyśmy po bazarach, wspinałam się z bratem, ogólnie mnóstwo śmiechu (moja mama jest niesamowita w komentowaniu rzeczywistości, czyli tego co widzi: ludzi, sytuacji czy pogody) a Szymon namówił nas na odwiedzenie wystawy sponsorowanej przez Volvo, i choć byłam bardzo na "nie" to zostałam miło zaskoczona,  no i nie mogliśmy się powstrzymać przed kąpielą w środku nocy w morzu i to na kilka godzin przed odlotem. Zamieszczam kilka zdjęć, ale zrobiliśmy ich całe mnóstwo:)

Chwalą się zebranymi muszelkami:) co by nie mówić niektóre okazy były imponujące.

W Kartaginie bardzo im się spodobało. Tutaj Szymon wypatruje ogromnych statków, a mama czeka bo chce w przybliżeniu zobaczyć roślinność po drugiej stronie, cała mama:)

 Wyglądają na bardzo zrelaksowanych, ale w trakcie wspinaczki padło kilka niecenzuralnych słów:P

 Mama dalej odpuściła, ale my z Szymkiem już nie. Chyba mój brat polubił góry:)

 Kradniemy cytryny:D

Mama odwiedziła mnie na uczelni i postanowiła uwiecznić moje wyjście, na dowód tego, że studiuję (jakby ktoś miał wątpliwości:P)

 Volvo Ocean Race w Alicante

 Uwierzcie mi, ale tak się rozkręcili, że te ubrania co mają na sobie to wylądowały na plażowym kocu:)

Nasze ostatnie wspólne zdjęcie przed wylotem....


A to, tak na odwrót, ich pierwsze zdjęcie z Hiszpanii.

Szykuje mi się sporo pracy na studiach, więc trzymajcie kciuki za moje przyzwoite kaleczenie języka hiszpańskiego. Hasta luego!

środa, 12 października 2011

Spacer po Murcii...

Dzisiaj miałam wolne na uczelni, ponieważ 519 lat Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę i Hiszpanie z tej okazji świętują, ponadto dzisiaj jest też święto Matki Bożej z Pilar- patronki Hiszpanii, więc podwójnej fiesty się spodziewałam, ale niestety... widzę, że jest to tylko kolejny dzień wolny od pracy. Nie odbyły się z tego powodu jakiekolwiek wydarzenia kulturalne czy religijne, ludziom tutaj już chyba naprawdę wiele rzeczy "zwisa". Kompletnie nie mogę tego pojąć, ale może za mało tu jestem lub obcy mi jest ten styl życia. Niemniej jednak postanowiłam sama urządzić sobie wycieczkę po Murcii z aparatem w ręku z nadzieją, że a może jednak coś wyjątkowego uchwycę:)
Od strony architektonicznej to miasto cały czas odkrywam i się nim zachwycam, bo moim zdaniem jest magiczne. Niemała w tym zasługa klimatu, bo dzięki temu w połowie października kwitną kwiaty i mogą rosnąć palmy, a ich ilość w Murcii jest ogromna.




Budownictwo też jest podporządkowane upałom, budynki są budowane blisko siebie, co powoduje, że wzajemnie są dla siebie źródłem cienia, który w środku dnia jest bardziej pożądany, aniżeli wygrana na loterii:) wąskie uliczki, które są konsekwencją tego budownictwa mają w sobie tyle uroku, że namiętnie je fotografuję:P



Całe miasto przecina rzeka, która powoli wysycha i zarasta w niektórych miejscach tatarakiem. Jakimś cudem jednak jest w niej dużo ryb i widać wszędzie wędkarzy. Rzeka w mieście to też sposób na wybudowanie ładnych mostów, i moim zdaniem, włodarze Murcii coś o tym wiedzą:)




Murcia jest miastem kościołów, które są tak różne w stylach i tak gęsto rozsiane, że nie sposób ich nie zauważyć i się nimi nie zachwycić. Naprawdę, nie trzeba być wierzącym, aby im ulec. Są to, po prostu piękne świątynie, które moim zdaniem zapierają dech w piersiach. Inną rzeczą jest to, że świecą pustkami a większość ludzi w nich to zwiedzający, ale to odrębna sprawa.
Najbardziej zanana jest oczywiście katedra, która w wysokości ustępuje tylko katedrze w Sewilli. Została wybudowana w gotyku, i nieco rozbudowana w baroku. Stanowi obowiązkowy punkt wycieczek i jest miejscem gdzie się ludzie najczęściej umawiają, bo widać ją z każdego miejsca w mieście.



Jest jeszcze tyle miejsc do zobaczenia, w których nie byłam, tyle uliczek, którymi nie przechadzałam się. Obiecałam sobie, że raz w tygodniu będę wychodzić na spacer i oglądać, zwiedzać ile tylko się da, bo czuję, że ten czas tutaj szybko minie i prędko to tu nie wrócę...

niedziela, 9 października 2011

Smaki Kartaginy

Wczoraj razem ze znajomymi z mieszkania i jeszcze jedną koleżanką odwiedziliśmy Kartaginę, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie . Z racji tej, że koledzy-erasmusi zamieszczają co chwila jakieś nasze zdjęcia na facebook'u, więc można je tam obejrzeć, ja ograniczę swoją działalność w tym zakresie. Skupię się na opowiadaniu:)
Kartagina znajduję się niecałą godzinę jazdy od Murcii na południe, czyli cieplej, moi mili cieplej:) zamieszczam mapkę poniżej, zakreśleniem, za które od razu przepraszam, ale znacie mnie, a w zasadzie moje zdolności w tej dziedzinie, które bywają kompromitujące, ale staram się:D

Wyruszyliśmy tam ok. 10 i już po 11 przekroczyliśmy progi muzeum archeologicznego, które jest moim zdaniem przykładem na to jak można dobrze połączyć nowoczesne rozwiązania z klimatem muzealnych ekspozycji, nie krzywdząc ani historii ani, w tym wypadku, informatyki:)
Muzeum jest nie duże, można w nim zobaczyć rekonstrukcje starożytnych naczyń, łodzi a nawet wiosek. Wszystko to, jak mówiłam, okraszone mulitimedialnymi prezentacjami, które na pewno zrobią wrażenie na niejednym dorosłym, nie mówiąc już o dzieciach. Za dwa tygodnie przyjeżdża moja mama razem z Szymonem, więc koniecznie muszę tam ich zabrać:)
Po wizycie w muzeum, udaliśmy się na obiad. Od kilku dniu miałam ochotę na rybę. Ku mojej uciesze, okazało się, że ryba jest daniem dnia. Tylko pojawiło się pytanie: co to jest "dorada"? Szybko do słownika...i dorada to dorada:) typowa ryba poławiana tutaj w regionie i muszę przyznać, że całkiem smaczna, nie pasował mi tylko tuńczyk na sałacie, którego wsadza się tutaj prawie wszędzie, ale i on był znośny. Poniżej fotografia. Od razu zaznaczam, że ta jedzeniowa rozpiska jest specjalnie dla Sabiny, nie miałam w planach specjalnie się rozpisywać o tutejszym jedzeniu, ale się zobowiązałam:)

Koleżanka Justyna na razie cały czas jest wierna paelli, której ja na razie nie mogę wziąć do ust... nie znoszę ryżu, a i kolor dla mnie mało ciekawy, ale co kto lubi:)

Musze jeszcze dodać, że była jeszcze zupa asturyjska, przyzwoita zupa fasolowa, ale jej zdjęci nie zamieszczę, bo jak je teraz zobaczyłam to z podziwu wyjść nie mogę jak ja to zjadłam, bo wygląda co najmniej okropnie...
Jak to w Hiszpanii, był jeszcze deserek, którego ja zrzekłam się, gdyż uwierzcie mi, nie dałam już rady. 
W ramach tego wypiłam bardzo dobą kawę z mlekiem, i zastanawiam się dlaczego mi ta kawa tak tu smakuje:)
Potem udaliśmy się do portu na wycieczkę statkiem na sąsiedni cypel, na którym znajdowała się historyczna forteca, niewiele było tam do oglądania, ale widoki na morze bajeczne. Zeszliśmy tez na skalisty brzeg, przy którym była grota. Nie udało nam się jej zwiedzić, bo trzeba było wracać na statek, ale zamoczyć stopy to Oktawia musiała:P wychodząc wpadłam do wody, zamoczyłam się, ale i dobrze uśmiałam, bo to było do przewidzenia...


Namówiłam też koleżanki, aby zaznały tejże rozkoszy, bo chyba zapomniałam dodać, że temperatura była powyżej 30 stopni:) 

Po powrocie na brzeg, pospacerowaliśmy jeszcze i wróciliśmy do Murcii, bo nagle okazało się, że dzień się skończył:) 
Wróciłam zmęczona, bardziej opalona i jeszcze bardziej zadowolona:)